11.05.2015

Wściekły Polak po.... wyborach! Czyli jak tworzymy demokratyczny bajzel...

Wrocław.
Wybory.
Godzina 2:15, już 11 maja.

Z wściekłością po rzuceniu staropolskiego "Pierdolić to!" opuszczam poczekalnię, gdzie czeka niczym na zbiorowe ścięcie tłum osób.

Panowie w garniturach. Młode dziewczyny z rumieńcem na twarzy. Starsze panie z niekrytymi siwiznami oraz te, których włosy jeszcze nie pozbawione są kolorów.

Wszyscy czekają aż na dużym ekranie ich numerek komisji podświetli się na zielono.
Zielony to kolor nadziei. W tym wypadku nie nadziei, ale potwierdzenia, że wszystko jest ok i można iść do domu.



W opozycji oczywiście raz na jakiś czas pojawiają się kwadraciki z numerami na czerwono.

To ten element wyborczej układanki, ta tablica i poczekalnia pełna zmęczonych osób sprawił, że straciłem ostatecznie wiarę w mądrą demokrację w Polsce.


Cofnijmy się  kilkanaście godzin wstecz.
Będzie to dość długa przeprawa. Rozsiądźcie się wygodnie i zapnijcie pasy. Warto też zamówić drinka u stewardessy.
Z góry przepraszam za jakieś literówki i bzdetne błędy.

Godzina 12:45. Wchodzę na salę gimnastyczną szkoły, gdzie zainstalowano moją komisję wyborczą i lokal dla wyborców. Przewodniczący zatem na sali. To moja rola.

Jeśli teraz oburzacie się , że nie było mnie tam od 7 rano, kiedy zaczęło się głosowanie, to może rozjaśnię Wam sytuację.

Zgodnie ze zdrowym rozsądkiem komisje liczą między 7 a 9 członków, w tym przewodniczący i jego zastępca. Zatem istnieje ta komfortowa możliwość, żeby vice objął pieczę nad jednym dyżurem, a herszt bandy komisji wyborczej przyszedł na tą drugą. Mi trafiło się na tyle szczęśliwie, że moja zastępczyni z własnej inicjatywy zgłosiła się na rano.

Rano to znaczy.... 5:30. Wtedy to, według wytycznych, należy spotkać się, żeby przygotować wszystko przed właściwym głosowaniem (przypominam to rozpoczyna się o 7:00).

Zatem ja przychodzę 12:45, kwadrans przed rozpoczęciem dyżuru mojej zmiany.
Z uśmiechem na twarzy mówię "Dzień dobry, jak państwo się mają?".
W zamian dostaję dość entuzjastyczne odpowiedzi.
Ogólny wniosek na tą chwilę:

"Jest ok, trochę mało ludzi." 

Pewnie pogoda odstraszyła część wrocławiaków. Niczym niezdecydowany wyborca, raz fundowała tego dnia kąpiel w deszczu a raz w pełnym słońcu.

Kończy się pierwsza zmiana. Siadam do stołu przy spisie wyborców.
Podchodzą do mnie okularnicy, drwale, świeżoupieczeni dorośli Polacy.
Mamy z córkami, ojcowie z synami. Starszy Pan z laską. Młody facet w joggingowym outficie. Starsza Pani wtulona w swojego męża.
Przeróżne postacie.

Większość naszych "klientów" rozmawia z nami z uśmiechem na twarzy.
Okazuje się, że rzecz przebiega dość sprawnie i w dobrej atmosferze.
Zdarzają się też oczywiście służbiści, którym za mało formalności.

Największy feler to pogryzione karty wyborcze.
"Jakoś tak wyszło", że po kraju nie rozeszła się wieść gminna.
To znaczy informacja, że wszystkie karty mają ścięty róg i nie ma obawy - głosy będą ważne.

Pierwszy dziwny pomysł.

I jakoś tak zupełnie sympatycznie mija czas w komisji. Bez incydentów, bez awantur. Ludzie w kilka chwil podpisują się na liście. Czasem pożartują, zamienią parę zdań. Niektórzy pytają o frekwencję. Poza tym wszyscy biorą na moment kartę po czym widać jak z satysfakcją odchodzą od urny z pustymi rękami. Głos oddany.

Koło 16 fale wyborców zaczynają się robić intensywniejsze. Blisko 17 dzwonię do biura wyborczego podając liczby, które sucho informują, że póki co frekwencja w naszym okręgu to niespełna 45%.

Mijają kolejne godziny, rubryczki na podpisy wypełniają sie nazwiskami ku mojej uciesze. Wszystko wskazuje na to, że serca i rozumy Polaków zjednoczyły się (niespodziewanie) tego dnia w walce o lepszy kraj. Że tym razem przyszło nas więcej na wybory.

Nigdy nie zapomnę wdzięczności Pani, która miała przy sobie legitymację emerycką i jakiś kartonowy świstek ze swoim zdjęciem potwierdzający chyba bilet PKP czy coś takiego.
Teoretycznie nie ma zmiłuj, nie dostajemy (prawnego) dowodu tożsamości, więc powinno być "sorry Winnetou..." i "proszę wrócić później...". Ale zdjęcie i dane pod nim się zgadzaja, NFZtowski plastik ma wszystko zgodne z tym, co nasze spisy pokazują. Telefon zatem do pogotowia wyborczego - ewidencji ludności.
Sam ucieszyłem się, kiedy ze słuchawki usłyszałem, że jeśli dane się zgadzają i Pani wygląda jak na tym zdjęciu to można wydać kartę do głosowania. Starsza pani dziękowała mi chyba ze 3 razy, wrzuciła z radością głos do urny.... po czym cofnęła sie do naszego stolika, żeby jeszcze raz podziękować.
Da się? Da się!

Przed 19 przychodzi do nas informatyk i mówi, że według telewizji nie ma rewelacji.
Średnio co 3eci Polak już wrzucił swój głos do urny (ok. 34%).

Ale nie ma co się smucić lokale zamykają się po 21.

Nadchodzi ten wyczekiwany moment. Zamykamy księgi z nazwiskami. Niewykorzystane karty przeliczone. Wrócili do pomocy Ci z porannej szychty. Do boju, gotowi.....

Z moich ust pada hasło "bierzemy się za urnę". Szybciutko wysypujemy głosy na duży stół.
Dość sprawnie przebiega grupowanie potencjalnych prezydentów i liczenie.

Już po 10 minutach widać na oko, że nie będzie rewolucji na prezydenckim stołku.
Rośnie we mnie zawód i myśl, że jednak Polacy nie za bardzo śledzili przebieg nie tylko kampanii, ale politycznych poczynań Bredzisława (jak mawia mój brat).

Stosik Komorowskiego rośnie dość szybko, a w pogoni za nim biegną kolejne kartki z zakreślonym Dudą. Zadyszki dostał Korwin-Mikke i jakoś nie za dużo odnotowaliśmy poparcia dla tego Pana. Niemniej jednak w głowie słyszę ciche wiwaty fanów Kukiza, który zbiera coraz pokaźniejszą liczbę kartek z iksem.
Nie lada rozbawienie wzbudzają też głosy nieważne - często opatrzone spersonalizowanymi komentarzami typu  "Złodziej", "Głupi chuj!" itd.

Głosy policzone.

Wilk, Jarubas, Palikot, Tanajno, Kowalski nie mają powodów do radości. Szary koniec i dosłownie pojedyncze głosy. Ponad 15tkę krzyżyków przebija się Ogórek (20), Braun jakoś 19.

Bronisław na czele, Duda drugi. Dalej Kukiz i Korwin-Mikke.

Ale zaczynają się schody. Liczby nam "nie grają". O dosłownie kilka sztuk w dwie strony.
Po kilku liczeniach poszczególnych elementów (karty, podpisy , głosy) udaje nam się wyłapać pomyłki i uzyskać w miarę zgodne rezultaty (błędów nie unikniesz w tym rzemiośle).

Godzina 23. Zaczyna się dramat. Wpisujemy dane w protokół. Głosy na tego, na tamtego. Ile kart wydanych, ilu wyborców z zaświadczenia, ile kart nie ok, a ile ok (akurat wszystkie były dobre, nienaruszone). Informatyk czeka na nas już jakiś czas.

Pierwszy feler tego całego bałaganu. Nie powtarzano nam w kółko na szkoleniach (było ich całe jedno), że mamy dostęp do systemu informatycznego, który wspomaga wybory. Zgodnie wszyscy w komisji jesteśmy zaskoczeni tym, że jednak jest jakakolwiek system informatyczny głosowania w naszym okręgu.

Nie liczy głosów. Jak później się okaże jest tylko zbieraczem danych i młotem Biurojkratosa. Właściwe są skojarzenia z mitycznym przygarbionym, kulawym Hefajstosem siedzącym w Etnie.

Zabieramy protokół ze wszystkimi ważnymi liczbami. Z informatykiem wklepujemy wszystkie do formularza w przeglądarkowym programie. Wyskakują ostrzeżenia, ale dzielnie radzimy sobie z nimi i jakimiś durnymi zastrzeżeniami.
Ostatecznie dostajemy potwierdzenie, że "poszło wyżej". Fajnie.

I teraz schody. Potrzeba 4! Słowem cztery kopie protokołu wydrukowanych od informatyka.
Oryginał, kopia, kopia kopii i kopia kopii kopii. Do tego 2 raporty ostrzeżeń. Razem chyba ze 30 kartek. Jakby nie wystarczyło, że Biuro Wyborcze dostało to wszystko przez "system". Musi być papierkologia.
Oczywiście drukarce to obojętne. Ona robi swoje.
Na każdej kopii muszą podpisać się wszyscy z komisji.
Formularze wieńczą radośnie czerwone pieczątki.

Do tego jeszcze kopia zapasowa na CD.

23:30, wracam do zniecierpliwionej, ale w miarę spokojnej komisji.
Mieszamy kartkami. Niestety brak sszywacza to poważny wróg porządku jak się okazuje nie pierwszy zresztą raz.

Po jakichś 20 minutach wszystko podpisane. Kolejne 5 zbiera poskładanie tego wszystkiego w uporządkowane egzemplarze. Chyba nawet za dużo tego wyszło. Bo gdy chowam odpowiednio do przygotowanych kopert kolejne zestawy, jeszcze coś tam zostało. Później się okazuje, że to jednak dobrze.

Według założeń teraz wszystko gra i powinniśmy wezwać ekipę z Biura Wyborczego, która zabierze karty z głosami.

Wszystkie linie zajęte.
W międzyczasie ktoś przekazuje, że Pani z komisji po sąsiedzku (z tej samej szkoły) czeka już od godziny na kuriera.

Strach ma coraz większe oczy.

Żegnam się z ekipą komisji, bo wszystko już zrobione. Zostaje ze mną pani Marianna. Emerytka, która jest moim zastępcą.
Co parę minut wykręcam numery do wezwania transportu dla kart.

Biip, biip, biip.....zajęte.

Stwierdzam, że ok. Skoro sąsiedzi z drugiej ekipy zgłosili już chęć zdania kart to podczepimy się po prostu i będzie sprawniej, szybciej. W końcu raczej ta sama osoba będzie zabierać materiał wyborczy od komisji 86 i 87 (moja).

Prawie północ. Z sali gimnastycznej przenosimy się do stróżówki pana woźnego. Wspomniana przed chwilą czekająca pani mówi, że już mija 1,5 godziny jak czeka. Patrzymy na ekran telewizora. Na nim oczywiście na pasku przewijają się na czerwonej wstędze liczby z wynikami. Wywiady, analizy.

A my dalej czekamy. Dzwonię, żeby chociaż czegokolwiek się dowiedzieć, ale znowu zajęte.
Dobra, czekamy. Rozmawiamy, czekamy.

I tak niedługo po 0:00 zjawia się w końcu młody Pan z identyfikatorem z radosnym komunikatem "Jestem!".
Podchodzę i mówię, że nie udało się naszej komisji zgłosić gotowości do zabrania kart i, że "Wie Pan, skoro sąsiednia komisja, to niech Pan weźmie też i nasze...".

Nie da rady, nie ma papierka.
Protokół trzeba spisać.
Pan nie dostał 2 świstków ze swojego biura, więc nie ma możliwości.

Już mocno napompowany gniewem ze silną domieszką zmęczenia wypalam, że w takim razie biorę te karty i jadę z Panem do centrali, bo nie mam ochoty wisieć na zajętym i czekać kolejne 2h, trzymać zastępce i pana woźnego aż ktoś się wreszcie zjawi.

Tym razem Pan kurier okazuje się być wyrozumiały i zgadza się.
Uradowany stróż szkoły bierze klucze i widać jak rozciąga się jego uśmiech kiedy mówi:
"No to nareszcie do domu!".

To on spędził najwięcej czasu w szkole. Otwierał koło 5:30, teraz zamyka.
Niezły kozak, biorąc pod uwagę, że przyszedł z 40 stopniową gorączką. True story.

Mówię Pani Mariannie, żeby poszła już do domu mimo że w teorii powinna jeszcze ze mną zdać materiały i papierkologię do Biura Wyborczego.
No, ale przypominam już było po północy.
Nie ma co starszej Pani ciągnąć po tym całym bałąganie.

Wychodzimy ze szkoły.
Kurier prowadzi mnie do samochodu.
Okazuje się, że głosy przewożone są taksówką.
Całkiem dobry pomysł. Nie trzeba przetargów na samochody i całej drabinki durnych rzeczy.
Tak, ot zgrabnie worki z zapakowanymi w papier głosami trafiają do taryf i jadą do centrali.
Na szczęście nie pojedynczo, ale masowo z kilku lokali.
Podjeżdżamy na Bogusławskiego.
Obsługa wyborcza nie robi najmniejszego problemu.
Sprawdzamy co trzeba, wypełniamy sprawnie protokół (chyba z 10ty tego dnia).
Na oko wyglądający na soczystą 30tkę facet proponuje mi butelkę wody!
Bomba! Moje gardło schnie już od kilku godzin.

Pozdrawiam zatem tego Pana za drobny, ale wielki gest!

Teraz myślę sobie: "jeszcze tylko zahaczę o pl. Nowy Targ, oddam co mam oddać i wreszcie mogę do domu"....

Cóż, jak mawiał Forrest Gump "Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz na co trafisz...".

Ja trafiłem na skromny tłumek palaczy przed siedzibą biura wyborczego.
Niezbyt dobry znak, pomyślałem wtedy.

Wchodzę do środka.
Widzę kilkanaście osób w korytarzu i kilkadziesiąt siedzących w poczekalni na parterze. Za chwilę trafiam na Pana, który zabiera ode mnie pierwsze bzdety (tabliczka z numerem komisji, folie, taśmę klejącą, nożyczki i takie tam).
5 sekund. Po skierowaniu w dalszą część korytarza trafiam na Pana, który zabiera (podobno 4tą) kopię protokołu. Ok. Oddaję.
Podpisuje wchujzylionowy protokół. Ręką dostaje znak, że teraz czeka mnie etap poczekalni. Tam ktoś ma mnie wezwać po numerze (87).

Na zegarze mojej komórki bije już parę minut przed 1:00.
Spotykam Kudłatego (pozdro!). Dawnego kumpla z Radia Wrocław. Też taki życiowy fighter jak ja. Jak zwykle wyluzowany dredziarz ma też wyraźnie dość. Mimo to wchodzi ze mną w sympatyczną gadkę.

- Będę ojcem! - Chwali się.

Nice! Składam gratulacje! Chwilę jeszcze o życiu.
Potem narzekamy na ten cały bajzel, tonę formularzy, kolejki, czterokrotne potwierdzenia potwierdzeń i biurokrację.

Kudłaty mówi, że jego przewodniczący komisji (sam jest zastępcą) już 5ty raz pracuje przy wyborach i narzucał się kurwami niemiłosiernie tego wieczora.

Wspólnie dochodzimy do idei wprowadzenia dowodów osobistych z chipem.
Do tego czytniki, które pełnią kluczową rolę.
Wsuwasz kartę, masz prawo wyborcze to jedziesz z koksem - odhaczasz Twojego prezydenta. System blokuje Twoje prawo głosu i możesz iść do domu albo rozkoszować się dalej niedzielą poza miastem.
I czy to ważne, że głosujesz u siebie, czy w Płocku albo Rzeszowie?
Program komputerowy z bazą danych sobie wszystko rozkmini.
Mało tego, policzy głosy. Czy muszę przypomnieć ile papierków się oszczędzi, nie mówiąc już o kolejkach, czasie i pensjach administracji. Ale nie.... u nas kurwa musi być biurokracja.

Gdzieś z tłumu wyrasta Pani z zieloną plakietką i krzyczy numerek, który towarzyszy mi cały dzień.
Podchodzę i ..... pyta mnie czego mi brakuje, co już zrobiłem i......gdzie powinienem iść (dafuq?!).
W jej ręku oczywiście protokół, więc mówię lekko zdezorientowany, że ma Pani wszystko w tym świstku i, że ja absolutnie nie wiem gdzie teraz mam iść.

No, ale mam szczęście po raz kolejny, bo Pani jest sympatyczna i zabiera mnie ze sobą. Zostawiam więc Kudłatego.
Mijamy jak usiane na polu kukurydzy kolby na tykach-łodygach ludzików.

Trafiam przed stanowiska, gdzie już coś konkretnego się dzieje i mam czekać aż coś się zwolni.
Więc koniec końców siadam przed 2 paniami urzędniczkami.
Też były w porządku.

W pewnym momencie problemix. Okazuje się, że gdzieś niepotrzebnie dałem..... kopię protokołu numer 3 czy tam 2. Sam nie pamiętałem. Otwieram teczkę z papierami, które mi zostały. Strona 1, strona 2, strona na podpisy komisji...bez podpisów God dammit!
Ale widzę powtarzają się wydruki. Więc czeszę kartki dalej. Jest!!! Strona z podpisami wszystkich!
Strona z pieczątką! Ale brakuje podpisu jednego członka. Grzebię dalej! Sukces. Tym razem opieczątkowana strona z brakującym autografem. Jakimś cudem, o dziwo dość spokojny znalazłem w teczce n-tą kopię kompletując chaotycznie poukładane kartki. Choć były spisane na straty, bo miałem wrażenie, że te 6 kopii od informatyka to jakoś za dużo.

Udało się.
...ale w głowie już czuję, budzący się na ten cały pierdolnik papierkowy - gniew .


I teraz zbieramy kolejne formularze. Wszystko co w kopertach trzeba zakleić i ostemplować.
Z 5 minut zajęło zanim wszystko było spakowane, a na przykład zaświadczenia o prawie głosowania trafiły do koperty. Ta natomiast do spisu wyborców (z podpisami odebrania karty głosów). Taki zestaw znowu do większej koperty. Dlaczego o tym piszę i doskwiera mi to?

Dwie sympatyczne Panie zabrały ode mnie z 7 albo 8 zaklejonych kopert, wszystko oczywiście z pieczątką i ....zaprotokołowane...

Tu wracamy do początku historii jak w "Memento" Christophera Nolana.
Nieco po 1:30 trafiam na "salę frajerów".  - tak ją sobie nazwałem już po powrocie do domu.
Na oko ze 150 ludzi.

Panowie w garniturach. Młode dziewczyny z rumieńcem na twarzy. Starsze panie z niekrytymi siwiznami oraz te, których włosy jeszcze nie pozbawione są kolorów.
(to już było)

Siadam na krzesełku obok faceta w garniturku i pytam jak długo to trwa. Mówi, że może nawet 3 albo 4 godziny.
Ne ekranie kwadraciki z numerkami. Ponad 300 komisji z Wrocławia.
Po paru minutach migają jakieś...na niebiesko. Zmiana statusu na przetwarzane. Trochę już było zielonych cegiełek (na oko tak 1/3). Zegarek pokazuje 1:35.

Moja cegiełka też miga wśród tych niebieskich.
Gdzieniegdzie numerki na czerwono.
Sąsiad siedzący obok wyjaśnia, że on też już coś poprawiał bo był wśród czerwieni i teraz znowu czeka. Debilnie.
Czekam i... myślę. Powieki z ołowiu, nogi się trzymają bo było sporo siedzenia. Ale ducha już brakuje. Gdzieś parę siedzeń dalej kolo mówi do kumpli, że już któryś raz wraca na salę.
Gdzieś trzeba było coś przekreślić i dopisać 2 słowa itd...
Bez sensu.

Siedzę i myślę....czekam. Na tablicy bez zmian. Chyba to była 1:45. Numerki migają. Znów pojawia się trochę czerwieni i niebieskiego. Za parę minut parę zielonych. Mój dalej w oczekiwaniu na status czerwony lub zielony. Przy okazji podchodzi jakiś gość i pyta się jaka jest dobra droga tych numerków. Sam sobie odpowiada, że z niebieskiego na zielony, a ja tylko kiwam głową i potwierdzam.

2:00.... już miałem sobie iść, bo w głowie niezły wkurw, ale czekam. No bo oni też odsiadują
Czekam dalej. Wkurzam się coraz bardziej. Gdzieś na tablicy stoi od pół godziny 1 czerwona cegiełka. Przychodzi ktoś z personelu Biura i pyta o ten numer. Ale najwidoczniej ktoś miał dość i po angielsku się pożegnał. Słusznie.

2:05, migają cegiełki-numerki. Moja bez zmian.

W końcu uderza mnie jak piorun w komin jasna myśl.

Czemu w poprzednim etapie pakowaliśmy w koperty dokumenty, skoro ktoś pewnie teraz je rozrywa i sprawdza? Czemu do cholery zamiast pieczętować i stemplować druki nie sprawdzaliśmy ich na bieżąco? Mówię z wściekłością o tym do siedzącego obok gościa. Ten też się zastanawia po co to wszystko. W międzyczasie czmychnęła mu zastępczyni - kobiecina w zaawansowanym wieku, maybe 50, maybe 60.

2:10....już myślałem, że wyjdę przed. Ale jakoś nie....
Numerki znów migają. Kilka zieleni. Moja dalej nic.
Już para w głowie postawiła mi chyba wszystkie włosy na baczność....
Ale jeszcze jestem w stanie to znieść. W końcu demokracja, praca, obowiązek obywatelski itd...

2:15,  ktoś obok wstaje i rzuca, że ma dosyć.
Wulkan wybucha i we mnie więc.....
Z wściekłością po rzuceniu staropolskiego "Pierdolić to!" opuszczam poczekalnię, gdzie czeka niczym na zbiorowe ścięcie tłum osób.

Komunikacja jeździ często niczym Żyd na monoklu. Taksówka to dla mnie za drogi luksus, więc cisnę na piechotę. Na szczęście z pl. Nowy Targ do mojego bloku na Ołbinie jest jakieś max. 20 minut piechotą.

Przez głowę przelewa się jeszcze moja złość na tą pieprzoną demokrację.

Złość na piękną ideę głosu w rękach każdego obywatela.
Na cudowną sprawiedliwość, która topi się w morzu papierów.
W potwierdzeniach potwierdzeń, które wymagają potwierdzeń.
Bo dla stożkogłowych i prawolubnych na wszystko musi być dokument.

Złość na to, że znowu będzie ta sama zupa. Niby Duda prowadzi, ale jakoś nie ufam tej laleczce na usługach sitwy z PiS, która podobnie jak PO przewala się po scenie politycznej w różnych konfiguracjach od ponad 20 lat.

Złość na to, że ludzie dalej typują jako swojego pierwszego obywatela speca od zgody i bezpieczeńśtwa, którego współpracownicy wystawili Polsce status " Chuj, dupa i kamieni kupa". Jeśli to jest zgoda i bezpieczeństwo to czym jest niezgoda?

I w końcu.....

Wściekłość na to, że niby można zrobić inaczej, lepiej, ale ... u nas się nie da.


PS. Dalej wierzę, że się da... jakoś miażdży mnie jednak myśl, że chyba tylko ja tego chcę...

PS2. Przewodniczącym zostałem mimo, że nie chciałem.







8 komentarzy:

  1. Czekanie na numerek, prawie jak gra w Bingo :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A mnie zastanawia czy skoro poszedles a za chwile zapaliło się czerwone światełko to czy głosy z Twojego okręgu stały się nieważne?

    OdpowiedzUsuń
  3. Paweł Bochnowski11 maja 2015 12:44

    Nigdy nie pomyślałem by to powiedzieć członkom Komisji Wyborczej, więc zrobię to dzisiaj na Twoje ręce. Dziękuję że byłeś w komisji i umożliwiłeś inny głosowanie. Welka piona za to!

    OdpowiedzUsuń
  4. przekażę na drugiej turze mojej ekipie Paweł! Pjona!

    OdpowiedzUsuń
  5. Skoro terapia gniewu i sam zapraszasz nieco niżej do wylania własnego to ja powiem co mi siedzi na sercu.
    Przy całej sympatii i ogromnym szacunku do Ciebie Kuba nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że zachowałeś się nieodpowiedzialnie.
    Nie wiem jak to jest do końca z liczeniem, protokołami i całą inną biurokracją przy wyborach ale skoro była tablica z czerwonymi/zielonymi światełkami znaczy, że po coś to było (nie wchodząc w to czy potrzebne czy nie). Sam fakt, że nie wiesz czy po Twoim wyjściu nie zapaliła się przypadkiem czerwona lampka i czy głosy Twoich wyborców nadal były ważne daje dużo do myślenia.
    Zaznaczam, że bardzo szanuję Was wszystkich którzy podjęliście się pracy w komisjach, dziękuję za Wasz trud i nieznikający uśmiech mimo zmęczenia.
    My wyborcy przychodzimy do Was ufając, że wszystko pójdzie zgodnie z przepisami i ze nasz głos oddany dzięki Waszej pracy trafi do puli głosów zmieniających coś w tym kraju (lub nie :D). To, że być może pozbawiłeś prawa głosu WSZYSTKICH którzy przyszli do Twojej komisji nie daje mi spokoju. Jako Przewodniczący - z wyboru czy też przymusu- zobowiązałeś się do pewnych rzeczy. Rozumiem, że zmęczenie, złość, rozżalenie na zbyt duża ilość "papierkologii" wzięły górę ale nie tak powinno być. Mam nadzieję, że niewiele osób zrobiło podobnie jak Ty.
    Jeśli Twoje wyjście nic nie zmieniło w kwestii oddanych głosów i mimo wszystko wprowadzone do systemu zostały przesłane dalej i policzone prawidłowo to przepraszam za przykre słowa. Jednak z tego co zrozumiałam to nie wiadomo czy nie zostały uznane za nieważne a system informatyczny nie był oficjalną droga przesłania głosów.
    Gdybym była w Twoim okręgu poczułabym się zawiedziona.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dzięki za szczerego komenta!
    Nie wdaję się w dalszą dyskusję do tego co napisałaś B., chyba że na priv.

    OdpowiedzUsuń
  7. Głosy z mojej komisji ważne. Nie było uchybień.

    OdpowiedzUsuń

Wylej swój własny gniew!